O czwórce takich, co była na innej planecie

do wpisu

Będąc jeszcze u Bombla zdecydowaliśmy się, że w dalszą część naszej podróży udamy się na Atacamę, a dokładniej do San Pedro de Atacama. Pustynię Atacama mieliśmy odpuścić, ale po obejrzeniu zdjęć naszego przyjaciela z tego właśnie miejsca nie mogliśmy sobie darować takiej przyjemności. Zachęcił nas przede wszystkim księżycowy krajobraz, jaki można tam zobaczyć. Jednak, aby dostać się do San Pedro musieliśmy spędzić 26 godzin(!!!!!) w autobusie.

San Pedro de Atacama to bardzo fajne małe miasteczko, położone na kompletnym pustkowiu, na wysokości około 2500 mnpm otoczone samym piaskiem i skałami. Wygląda trochę, jak filmowa oaza z palmami. Miasteczko jest bardzo malownicze, ma swój charakterystyczny klimat, domki są wykonane z glinianych bloczków, przez co przy zachodzie słońca cała okolica wygląda jakby była pomarańczowa. Codziennie przyjeżdża tu kilka autobusów zapełnionych turystami, chcącymi choć chwilę spędzić na pustyni. Warto wspomnieć, że jest to bardzo dobre miejsce wypadowe do Salar de Uyuni.

Ale teraz zacznijmy już naszą podróż na inną planetę☺ Zasiedliśmy wygodnie w naszym statku kosmicznym, w którym spędziliśmy 26 godzin. Kapitan bardzo sprawnie chciał nas dostarczyć na Księżyc, czy też Marsa, jak kto woli. Z drobnymi turbulencjami trafiliśmy na naszą wysokość przelotową. Częściowo zahibernowanym udało nam się wytrwać i Lord Wayder nie chciał nas po drodze unicestwić😉 Kilka godzin w przestrzeni kosmicznej, której niestety nie pamiętamy, ze względu na sen, który zarażał kolejnych pasażerów. Kiedy etap hibernacji minął ukazał nam się skalny i piaszczysty krajobraz. Warunki tu panujące nie sprzyjają rozwojowi życia, oj nie. Przez okno naszego statku widzieliśmy tylko góry, żwir i kamienie, żadnej roślinki, a nie wspomnę już o jakichkolwiek zwierzętach. Kilka minut póżniej przecieramy oczy ze zdumienia, bo widzimy oazę na pustyni. Zastanawiamy się, czy to czasem nie fata morgana, ale pytamy wokoło i kapitan odpowiada, że jest to miejsce naszej destynacji. Nasz statek zwalnia, przygotowuje się do lądowania, czujemy jedynie drobne turbulencje, ale wysiadamy cali i zdrowi. Udało się, trafiliśmy na Księżyc, choć my jesteśmy tu wieczorem (wszystko jest czerwone, budynki, ziemia) i wydaje nam się, że to jednak Mars, że pilot się pomylił i obrał kurs jednak na najbliższą planetę. Jeszcze tylko standardowe przywitanie ze Star Treka z miejscowymi (dłoń podniesiona do góry z charakterystycznym V zrobionym z palców) i możemy iść szukać naszych kabin do hibernacji. Na nieznanym dla nas terenie rozdzielamy się i jedna para wybiera się na poszukiwanie dla nas odpowiedniego miejsca. Oczywiście, głownym kryterium jest dla nas cena jednej kabiny do hibernacji. Po kilku minutach widzimy, że jest tu mnóstwo takich jak my, turystów. Co chwilkę przechadzają się koło nas ludzie z Europy, czy też ze Stanów Zjednoczonych, którzy ubrani w stroje lokalnych chcą tylko wyglądać jak ufoludki. Znajdujemy miejsce i rozkładamy nasze obozowisko. Następnego dnia udajemy się do lokalnego szamana władającego uniwersalnym językiem (angielskim) i wypożyczamy od niego bicykle napędzane siłą naszych mięśni. Szaman zaprzyjaźnia się z nami (tak nam się przynajmniej wydaje) i doradza nam chyba najtrudniejszy szlak na początek😕 Mówi:”jedźcie do Doliny Śmierci, tam jest bardzo fajnie, jak na początek”. Nawet przez myśl nam nie przeszło, że może być ciężko i zdecydowaliśmy, że tam pojedziemy, a wracając podjedziemy na Piedra del Coyote (pl. Noga kojota). Wsiedliśmy na nasze wehikuły i zaczeliśmy podróż, aż do momentu jak było tak dużo piasku, że mięśnie naszych nóg odmówiły współpracy… Widoki jednak w znacznej mierze rekompensowały nasze męki. Wokół przepiękne góry, które przeszły chyba przez każdy rodzaj wietrzenia. Jak się rozglądaliśmy to widzieliśmy cudownie rzeźbione przez czynniki przyrodnicze skały, nawet udało nam się zobaczyć kilka ogromnych wydm piaskowych. Z widzieliśmy grupę ludzi, którzy próbowali lokalnego sportu – sandboardingu. Nas nie zachwycił taki rodzaj zjeżdżania na desce i pozostaniemy zdecydowanie wierni tradycyjnemu sposobowi, czyli jazdy po śniegu☺ Oczywiście podczas naszej mini wyprawy w nieznane nie obyło się również bez poznania lokalnego psa przewodnika, który oprowadzał nas po nieznanej nam planecie. Szarik, czy też Burek pozostał z nami aż do powrotu do naszego obozowiska. Był tak beszczelny, że praktycznie wskakiwał pod koła jadących samochodów. Ale dość już o psie. Przez Dolinę Śmierci býło bardzo ciężko się przeprawić ze względu na piasek na drodze oraz silny wiatr wiejący nam prosto w twarz. Napotkani turyści idący z przeciwnej strony żałowali nas i zastanawiali się kto polecił nam tą trasę. Dosyć ostre podejście pod górę i już byliśmy na płaskim terenie i w końcu mogliśmy wykorzystać nasze bicykle. ‚W stronę Kojota’ krzykneliśmy. Teleportacja nie trwaĺa długo i za nim się obejrzeliśmy spoglądaliśmy na wyschniętą dolinę i czuliśmy, że jesteśmy innej planecie może Marsi.  Dodatkowo zachodzące Słońce rumieniło na czerwono kolor doliny, na którą spoglądaliśmy. Czerwona planeta choć odległa o miliony lat świetlnych była dla nas jak na wycìągnięcie ręki. Oczywiście zrobiliśmy z milion fotek, aby zapamiętać tę chwilę, kilka pozowanych zdjęć na Nodze Kojota i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszych kabin. Na następny dzień ponownie wizyta u lokalnego szamana i ruszyliśmy nad słone jeziora (laguny), by się wykompać i zobaczyć lokalne zwierzęta (flamingi).

Czas w San Pedro de Atacama minął nam, jak z bicza strzelił😐 Miejsce jest naprawdę bardzo urokliwe i warto je odwiedzić, by poczuć się jak my, jakbyśmy opuścili Ziemię i wylądowali na Księżycu, czy też na Marsie.

Ela&Kamil

Dodaj komentarz