Książe z Navidad, gorące wiadro i wołowina:)

bombel1 Hola Geografowie!!! Pamiętacie może naszego kolegę z roku, Piotra Sompla? Otóż Bąbel, czy też Ziompel, jak kto woli, wylądował w Chile. Kilka tysięcy kilometrów od rodzinnego kraju. Zwabiła go tu jego przyszła żona, Stefi:) Pojechał za głosem serca do obcego kraju, tysiące kilometrów, autobus zostawił go na granicy, sam i bez kasy- bo kanadyjskie dolary, które miał w kieszeni były nic nie warte na ziemi chilijskiej. Kiedy wreszcie udało mu się dotrzeć do Santiago, za ostatnie pieniądze, zadzwonił do Stefi żeby przyjechała po niego na terminal aytobusowy. Stefi czekała już na naszego Sompla przerażona kiedy nie wysiadł z autobusu- uciekiniera. Po telefonie natychmiast objechała wszystkie dworce (w Santiago jest ich sporo) w końcu jej oczom ukazał się zarośnięty, brudny Sompel, ale żywy-to najważniejsze.  Powitaniom nie było końca😍 Opowieść jak z filmu😀 Teraz prowadzą razem ośrodek nad Pacyfikiem, zwany Cabanas los Bosques de Matanzas:) A za rok huczny ślub w dolinie nad rzeką, czego chcieć więcej. Cabanas los Bosques de Matanzas to ośrodek składający się z pięciu drewnianych domków (cabana) oraz jednego dużego domu wykorzystywanego jako hotel. W każdym domku są dwa osobne wejścia, aby goście mieli komfort swobodnego przemieszczania się. Do każdej cabana należy jedna wielka drewniana wanna, znajdująca się na zewnątrz, w której Sompel podgrzał nam wieczorem wodę, że aż parzyło, hot tube- nie tylko z nazwy;) wręczył szklanki z chilijskim piskola i pozwolił się zrelaksować przy szumie oceanu pod mega rozgwieżdżonym niebem😀 Niesamowite przeżycie, szczególnie po kilku dniowym stopie i wszystkich trudach podróży, które nas spotkały. Wracając do Cabanas los Bosques, ponieważ pewnie tak jak i my byliśmy, i Wy jesteście ciekawi co robi nasz przyjaciel, ktòry tak nagle i tajemniczo zniknął za szerokim oceanem;) Otóż miejsce, w którym mieszka Sompel nas dosłownie urzekło, natomiast same domki są bardzo przytulne, dobrze wyposażone, a jego właściciele, czyli Stefi oraz Piotrek bardzo dbają o rozwój ośrodka, co chwilę mówiąc nam o nowych pomysłach jakie mają w celu zwiększenia atrakcyjności. Miejscowość, w której ugościł nas nasz przyjaciel ze studiów nazywa się Las Brisas i znajduje się nad samym Oceanem Spokojnym. Miejsce to jest bardzo ciekawe ze względu na rozwijającą się tu turystykę. Wybrzeże to słynne jest ze względu na windsurfing oraz kitsurfing. Będąc chwilę w Santiago napotkani ludzie mówili nam, że jest to mekka surferów, co okazało się prawdą. Spacerując po plaży spotkaliśmy australijczyków, francuzów, którzy upodobali sobie  to miejsce nie tylko na wakacje, zakochani w wielkich falach, znaleźli pracę i w wolnym czasie surfują. Natomiast u Stefi i Bąbla już od miesiąca, jak przyjechaliśmy, mieszkał Fin z rodziną, także zagorzały surfer i nie myślał o wyjeździe. Do Sompla przyjechaliśmy po Penisula Valdes, czyli po przejechaniu okolo 2000 km stopem, nie muszę pisać, że byliśmy wyczerpani. W samym Santiago byliśmy może godzinę szukając jedynie autobusu w stronę Las Brisas. Po około 40 minutach jazdy dotarliśmy na miejsce, Bąbla jeszcze nie było, ale Don Luis, człowiek- złota rączka, pracownik, a także dobry przyjaciel Sompla przywitał nas słowami, które wywołały szeroki uśmiech na naszych twarzach- ,,mi casa su casa,, i zaprosił do ślicznych domków, które Sompel uprzednio dla nas przygotował. Sam gospodarz zjawił się dopiero po południu z torbami wypełnionymi po brzegi. Od razu miał plan co razem robimy. Na początek powitalny browar z kumplem, którego ostatni raz widziliśmy jakieś cztery lata temu, jeszcze we Wrocławiu, później obiad. Najedzeni do syta pojechaliśmy na małą wycieczkę na plażę, nie obyło się bez przygód. Sompel chciał nas zawieść prawie pod sam brzeg morza;) i trochę zagrzebaliśmy się w piachu;) Natomiast wieczorem parilla (lokalne określenie grilla) i kąpiel w hot tube. Czuliśmy się jak w domu. Może wspomnę jeszcze, że Piotrek jest mistrzem robienia wołowiny na grilu. W ciągu naszego pobytu w jego Cabanas jedliśmy najlepiej zrobionego biffa. Był nawet dużo lepszy niż w Argentynie, a jest to kraj słynący z asado i wołowiny. Soczyste mięsko, aż rozpływało się w ustach, a do tego popijaliśmy przepyszne chilijskie winko zarekomendowane przez naszego przyjaciela. My też staraliśmy się wnieść coś dobrego do naszego jadłospisu, coś polskiego.  Na początek Daro zrobił pyszną hałkę. Zarumienione, plecione warkocze zjedliśmy jeszcze ciepłe- prosto z piekarnika, bo nie mogliśmy się powstrzymać.  Był też rosòł i pomidorówka w moim wykonaniu, no i kopytka z cebulką, Łuki przeszedł samego siebie mnnniamm;) A hałka tak posmakowała, że Pyrka pod okiem Dara, zrobiĺa nam jeszcze jedną, która również zniknęła w sekundę, zjedliśmy ją z masłem i dżemem, popijając zimną sangriją przygotowaną przez Bąbla z  mnóstwem owoców. Czas u Sompla upływał nam na relaksie, dlugich rozmowach, wspominkach, ale chyba przede wszystkim na jedzeniu;) bombel3 Będąc w mekkce surferów, nie mogliśmy sobie odmówić surfingu. No może nie wszyscy, bo tylko Łukasz zdecydował się na surfowanie w oceanie, nasza pozostała trójka oddała się couchsurfingowi (surfowaniu na kanapie:), czy też sunsurfingowi (opalanie się na plaży). Woda była tak lodowata, że stwierdziliśmy, że kiedy indziej spróbujemy tego sportu. Łukasz był zachwycony możliwością wykonywania czegoś, co w naszym kraju widzi się jedynie w amerykańskich filmach;) Pisząc ten post wracam wspomnieniami do wspaniale spędzonych kilku dni, szkoda, że musieliśmy wyjechać, co prawda  Sompel nas namawiał na rozkręcenie interesu razem z nim i Stefi,  już nawet rozdzielił między nas zadania:) Kusił bardzo, a miejsce urzekało coraz bardziej, ciężko było wyjeżdżać, ale przecież jeszcze tyle do zobaczenia. Jedno jest pewne, widzimy się w Polsce, a potem jak tylko bedzie taka możliwość, z dziką radością, parę lat starsi powtórzymy spotkanie w Las Brisas. Jeszcze raz dziękujemy książe Navidad i do szybkiego zobaczenia!!! Ela&Kamil bombel2

Ann Beatriz

Beatriz, if you read this and we hope that yes ‚cos you promise to spy our journey, we would like to thank you very much for host us at your home, for your help, good advices, to tell us few things about brazilian coulture. It was nice time, hope we see each other in Poland next year;)

Jak do tej pory nocleg u naszej brazylijskiej koleżanki był największą przygodą, uwielbiamy zapuszczać się tam, gdzie nie ma innych turystów, tam gdzie możemy posmakować czegoś innego czegoś więcej niż doświadczy turysta z przewodnikiem. Dzięki Beatriz udało nam się bliżej poznać Brazylię, jej mieszkańców i kulture. Goszcząc nas u siebie w domu ona i jej mama pokazały nam życie lokalnych od podszewki. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nocleg na faweli wiąże się z ryzykiem, ale kiedy Beatriz odpisała Darowi na couchsurfing mnie zaświeciły się oczy, witaj przygodo…

Ela&Kamil

Sao Paolo: Nie taka fawela straszna, jak ją piszą

Po 12 godzinach lotu z Madrytu finalnie wylądowaliśmy w blisko 12 milionowym Sao Paolo, największym brazylijskim mieście. Pierwszym naszym zadaniem było dotarcie na najdłuższą ulicę w mieście (Paulista) skąd odebrała nas Beatriz – dziewczyna, która w ramach couchsurfingu zaproponowała nam swoją pomoc i nocleg w Sao Paolo. Zastanawialiśmy się trochę nad jej propozycją gdyż, jak zaznaczyła na swoim profilu, mieszka na faweli, dzielnicy biedy na przedmieściach miasta. Z uwagi na łatwą komunikację mailową oraz dobre opinie osób, które odwiedziły ją wcześniej ostatecznie odpowiedzieliśmy na jej zaproszenie. Był to bardzo dobry wybór. Beatriz okazała się bardzo sympatyczną 18-latką, mieszkającą z mamą, 2 psami: Apollo i Billy i kotem Fly. Bardzo pomogła nam w odkrywaniu miasta oraz w komunikacji z Brazylijczykami – mało kto rozmawia tutaj po angielsku, co stanowi istotny problem dla osób, które potrafią powiedzieć jedynie „obrigada” (dziękuję) po portugalsku.

Pierwszego dnia w Sao Paolo postanowiliśmy zobaczyć Ibrapuera Park. Pełni werwy i ochoty w 34 C upale wyruszyliśmy zgodnie z wskazówkami naszej brazylijskiej koleżanki. Jedziemy, jedziemy i jedziemy – końca nie widać. Do celu dzieliły nas 2 autobusy, z czego pierwszym jechaliśmy blisko 2 godziny, podczas których każdy z nas zdążył się zdrzemnąć. W końcu po 43 (!) przystankach mogliśmy wysiąść z pierwszego autobusu ale zanim cokolwiek zjedliśmy zaczęło robić się ciemno (około godziny 18) dlatego postanowiliśmy wrócić do domu gdyż i tak w nocy niczego byśmy nie zobaczyli… Sao Paolo to komunikacyjny koszmar z milionami autobusów, z przystankami zaznaczonymi jedynie betonowymi słupami bez numerów autobusów o rozkładach zapominając. Dlatego jeśli nie wiesz jak jechać, czym jechać i nie rozmawiasz po portugalsku – odradzamy samodzielniej wyprawy.

Dobra koniec narzekania – teraz trochę o kuchni, którą na razie zaczynamy poznawać. Pierwsze na ruszt (dosłownie) poszło carne del sol – solone mięso z rusztu podawane z sadzonym jajkiem, ryżem, fasolą i warzywami. Dużym zaskoczeniem był ryż podawany z fasolą co daje całkiem niezłe połączenie.

Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie rano i udało nam się dotrzeć do Ibrapuera Park – największego parku w Sao Paolo gdzie można odetchnąć od zatłoczonych ulic. Największą zaletą parku były budowle projektu Oscara Niemeyera – brazylijskiego architekta który współtworzył modernistyczną Brasilie – stolicę Brazylii. Bryły Auditorio i Oca zrobiły na nas szczególne wrażenie. Spędziliśmy w parku całkiem miłe, sobotnie popołudnie z Beatriz, posłuchaliśmy trochę muzyki i na koniec pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Edificio Copan – kolejny projekt Niemeyera. Mimo zmierzchu zobaczyliśmy wspaniały kształt budynku układającego się w falę z warstwami kolejnych 38 poziomów. Świetną sprawą w Sao Paolo jest wyróżnienie sygnalizacji świetlnej w pobliżu ciekawych miejsc w mieście – zamiast czerwonego i zielonego pamperka jest piktogram obiektu np Edificio Copan – ciekawy pomysł dla turystów poszukujących najciekawszych miejsc w mieście.

auditorio1

Na koniec naszego wpisu z Sao Paolo parę słów o faweli, której tak bardzo każdy z nas się bał, a która okazała się bezpiecznym miejscem, bezpieczniejszym niż centrum miasta gdzie każdy kurczowo trzymał się swoich rzeczy. Na faweli owszem mieszkają biedniejsi ludzie, ale niestety w tak wielkim mieście tą biedę widać na każdym kroku, a tu przynajmniej każdy ma swój dom, który wybudował najczęściej sam według sobie tylko znanego projektu. Beatriz pracuje, uczy się, świetnie rozmawia po angielsku, zresztą podobnie jak jej brat i bratowa.

Ostatniego wieczora u Beatriz skosztowaliśmy brazylijskich smaków: napiliśmy się Carpirinhi, zjedliśmy kuleczki z serem i popiliśmy sok z trawy cukrowej (strasznie słodki) po czym zapytaliśmy czy możemy wejść na dach jej domu aby zobaczyć fawelę w całej okazałości. Po chwili byliśmy na miejscu i obserwowaliśmy tysiące domów wkomponowanych na faliście ukształtowanym terenie – wrażenie niesamowite. Z Elą nie mogłyśmy odpuścić sobie wschodu słońca i dzisiejszego ranka ponownie obserwowałyśmy fawelę – tym razem jak budzi się do życia.

fawela2

Kasia & Łukasz