Salar de Uyuni – największa solniczka na świecie

DSC_2337

Długo przed postawieniem stopy na południowoamerykańskiej ziemi, zanim włożyliśmy nasze plecaki na plecy, dyskutowaliśmy jakie miejsca chcemy koniecznie odwiedzić podczas naszej podróży. Co do pustyni solnej nie było wątpliwości: biel po horyzont, piękne laguny mieniące się kolorami tęczy, dzikie zwierzęta – tego nie można było przegapić, ale zacznijmy od początku.

Nasze dni w San Pedro de Atacama, poza wycieczkami rowerowymi (o czym w poprzednim poście), przyszło nam spędzać na poszukiwaniach najtańszej, a zarazem najlepszej wycieczki poprzez pustynię solną. Jak się wkrótce okazało wszystkie biura oferowały przejazd jeepami tą samą trasą, noclegi w tych samych miejscach, różnica w cenie wynikała jedynie z jakości posiłków oraz chęci wynajęcia angielskojęzycznego kierowcy-przewodnika. W związku z naszym planem przemierzania Ameryki Południowej w kierunku północnym zdecydowaliśmy się na wycieczkę 3-dniową, która kończyła się w Uyuni w Boliwii, a nie jak w przypadku wycieczki 4-dniowej – z powrotem do San Pedro de Atacama. Koszt takiej 3-dniowej wycieczki z noclegami, wyżywieniem i hiszpańskojęzycznym kierowcą komentującym krajobraz maksymalnie 2 zdaniami wyniósł nas ok. 450 zł za osobę.

Naszą wyprawę zaczęliśmy wcześnie rano spod naszego hostelu, skąd zabrał nas bus. Po przekroczeniu granicy z Boliwią podzielono nas na sześcioosobowe grupy i wpakowano do jeepów, a nasze plecaki na dach Land Cruiser’a. Już pierwsze chwile spędzone na piaszczystej pustyni pełne były zapierających dech w piersiach krajobrazów rodem z westernów: po horyzont piach, gdzieniegdzie kępka porostów ze stojącą przy niej alpaką, a w oddali górskie szczyty. Nie zdążyliśmy nacieszyć się tym księżycowym krajobrazem, a już przyszło nam podziwiać pierwszą lagunę o turkusowym odcieniu wody. Bajeczny kolor wody Laguny Verde w zestawieniu z sąsiadującymi z nią górami i błękitnym niebem tworzyło perfekcyjną kompozycję. Niedaleko od niej znajdowała się kolejna laguna, tym razem o niezwykłym czerwonym kolorze: Laguna Colorada. Niezwykłości tego miejsca dodawał fakt, że żyją tu tak bardzo dla nas egzotyczne flamingi. Ale jeszcze słów kilka o kolorze – skąd ten czerwony kolor? Jak wyjaśnił nam nasz przewodnik, a przetłumaczyły nam dwie Niemki, z którymi podróżowaliśmy, jest to wynik gromadzących się tam czerwonych osadów i pigmentacji niektórych gatunków glonów. Gdy emocje już nieco opadły nasze oczy skierowaliśmy na spacerujące wybrzeżem laguny lamy z przystrojonymi włóczką uszami. Podczas pierwszego dnia wyprawy byliśmy także na Aquas Termales, gdzie można było wykąpać się w cieplutkiej wodzie termalnej podczas gdy temperatura powietrza oscylowała wokół 15C w słońcu, nie wspominając o silnym wietrze. Przemierzając kolejne kilometry naszym jeepem wypełnionym boliwijską muzyką dotarliśmy również do gejzerów, z których wydobywał się charakterystyczny zapach siarki z hucznym akompaniamentem mikro wybuchów.

Wieczorem dotarliśmy do naszego „hotelu”, w którym przyszło nam przenocować pierwszą noc. W agencji, w której kupowaliśmy naszą wycieczkę ostrzegano nas, że jest to miejsce bez prysznica, bez ogrzewania (co jest istotne na pustyni gdzie temperatura w ciągu nocy spada w okolice 00 C) i jedyne co nam zapewniają to dach nad głową. Faktycznie tak było: dach przykryty eternitem i wybetonowane łóżka. Kiedy zajęliśmy nasze prycze, odziani w czapki, szaliki i z polarem na plecach udaliśmy się na kolację. Już podczas posiłku zaczęła nas dopadać choroba wysokogórska, całkiem normalna na wysokości 4300 m n.p.m. Początkowo był to ból głowy i lekkie trudności z oddychaniem, jednak w miarę upływu czasu dołączyło jeszcze szybkie męczenie się organizmu np. po przejściu kilku metrów. Za poradą naszych niemieckich koleżanek uzupełniliśmy niedobory wody i położyliśmy się spać ubrani w bluzy i czapki, przykryci śpiworami, 2 kocami, folią termiczną i na górę zarzuciliśmy jeszcze narzutę. W nocy budziliśmy się przynajmniej 2 razy za potrzebą – to był wstęp przed następnym dniem, kiedy co chwilę nasze organizmy dawały znać o konieczności pozbycia się wody z organizmu.

Kolejny dzień przywitaliśmy zmęczeni ale z uśmiechem na twarzy, że przetrwaliśmy tą ciężką noc. Po krótkiej, porannej toalecie i śniadaniu (suche tosty z dolce de leche/marmoladą) udaliśmy się naszym jeepem na spotkanie z kolejnymi pięknymi widokami. Na początek Arbol de Piedra – olbrzymi grzyb skalny. Podziwiając wyrzeźbione przez naturę formacje skalne dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w najwyższym punkcie naszej wyprawy, 4700 m n.p.m. co upewniło nas w przekonaniu, że czas uciekać niżej. Uciekając złapał nas śnieg, na szczęście śnieżyca trwała kilka minut i już po kilku kilometrach nie było po niej śladu. Kolejne przystanki, które zaplanował nasz kierowca obejmowały pięć lagun, pozwalających zaobserwować jak zmienia się krajobraz wraz ze zbliżaniem się do Salar de Uyuni. Parę fotek z alpakami i viscachi (króliki andyjskie) i dalej w drogę w kierunku czynnego wulkanu Ollague, z charakterystycznym dymkiem unoszącym się z krateru.

DSC_2107

Drugą noc przyszło nam przenocować w Hotel de Sal, hotelu solnym wykonanym w całości z soli. Podłoga wysypana solą, ściany zbudowane z bloczków solnych, a z sufitów zwisają żyrandole z kryształków soli. Dodatkiem do tej bajkowej scenerii były tradycyjne boliwijskie obrusy wprowadzające nieco koloru solnym wnętrzom. Tej nocy spaliśmy jak dzieci – nie wiadomo czy to zasługa znacznie mniejszej wysokości n.p.m. czy też lampki czerwonego wina przed snem…

Dzień trzeci, pobudka o 4 nad ranem, plecaki na dach, czapki na głowę i ruszamy na pustynie solną. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem sól, nagle nasz kierowca zatrzymuje się, a my już po chwili możemy podziwiać jak pierwsze promienie wschodzącego słońca ocieplają ten zimowy krajobraz. Aż trudno uwierzyć, że na tej płaskiej jak stół powierzchni warstwa soli dochodzi do 10 m. Parę zdjęć z wyskoku i dalej w drogę. Kolejnym naszym celem jest Isla Incahuasi – potężna wyspa w kształcie ryby pokryta gigantycznymi kaktusami sięgającymi kilku metrów. Niektóre okazy liczą 1000 lat! Wyspa jest tutaj jedyną ostoją jakiegokolwiek życia, gdyż poza nią po horyzont rozciąga się biały dywan soli. Bezkres solnej powierzchni pozwolił nam na zabawę ze zjawiskiem perspektywy czego owoce możecie zobaczyć na naszej galerii. Akurat my trafiliśmy na porę suchą, ale warto tutaj także przyjechać w porze deszczowej kiedy to solnisko pokryte jest cienką warstwą wody, tworząc tym samym największe lustro na świecie.

DSC_2317

Kilka kilometrów przed Uyuni znajduje się jedyna na Salar de Uyuni kopalnia soli. Cały proces pozyskiwania soli polega na zagarnianiu łopatami soli tworząc z nich charakterystyczne kopce. Kolejnym etapem jest transport pozyskanej soli do przetwórni, gdzie po m.in. wzbogaceniu jej w jod sól pakowana jest w woreczki. Na przedmieściach Uyuni odwiedziliśmy Cmentarzysko Pociągów ze starymi, zardzewiałymi lokomotywami i wagonami. Jak dla nas była to trochę atrakcja na siłę i zdecydowanie nie mogła konkurować z resztą krajobrazów, które przyszło nam zobaczyć podczas tej 3 dniowej eskapady.

Czas szybko minął i nasza przygoda dobiegła końca. Dojechaliśmy do Uyuni, a tu kolejne zaskoczenie: na ulicach pełno cholitas – tradycyjnie ubranych boliwijskich kobiet, z trójwarstwowymi spódnicami do kolan, długimi czarnymi warkoczami i obowiązkowo nakryciem głowy, ale o tym następnym razem.

Podsumowując, wyprawa poprzez bezdroża największej pustyni solnej na świecie była dla nas niesamowitym przeżyciem. Cudownie było podziwiać księżycowe krajobrazy oraz bajeczną ferię barw lagun. Jeżeli nadal się zastanawiacie – nie ma nad czym! Jeżeli wybieracie się do Ameryki Południowej koniecznie musicie tu przyjechać!

Kasia & Łukasz

DSC_2200

O czwórce takich, co była na innej planecie

do wpisu

Będąc jeszcze u Bombla zdecydowaliśmy się, że w dalszą część naszej podróży udamy się na Atacamę, a dokładniej do San Pedro de Atacama. Pustynię Atacama mieliśmy odpuścić, ale po obejrzeniu zdjęć naszego przyjaciela z tego właśnie miejsca nie mogliśmy sobie darować takiej przyjemności. Zachęcił nas przede wszystkim księżycowy krajobraz, jaki można tam zobaczyć. Jednak, aby dostać się do San Pedro musieliśmy spędzić 26 godzin(!!!!!) w autobusie.

San Pedro de Atacama to bardzo fajne małe miasteczko, położone na kompletnym pustkowiu, na wysokości około 2500 mnpm otoczone samym piaskiem i skałami. Wygląda trochę, jak filmowa oaza z palmami. Miasteczko jest bardzo malownicze, ma swój charakterystyczny klimat, domki są wykonane z glinianych bloczków, przez co przy zachodzie słońca cała okolica wygląda jakby była pomarańczowa. Codziennie przyjeżdża tu kilka autobusów zapełnionych turystami, chcącymi choć chwilę spędzić na pustyni. Warto wspomnieć, że jest to bardzo dobre miejsce wypadowe do Salar de Uyuni.

Ale teraz zacznijmy już naszą podróż na inną planetę☺ Zasiedliśmy wygodnie w naszym statku kosmicznym, w którym spędziliśmy 26 godzin. Kapitan bardzo sprawnie chciał nas dostarczyć na Księżyc, czy też Marsa, jak kto woli. Z drobnymi turbulencjami trafiliśmy na naszą wysokość przelotową. Częściowo zahibernowanym udało nam się wytrwać i Lord Wayder nie chciał nas po drodze unicestwić😉 Kilka godzin w przestrzeni kosmicznej, której niestety nie pamiętamy, ze względu na sen, który zarażał kolejnych pasażerów. Kiedy etap hibernacji minął ukazał nam się skalny i piaszczysty krajobraz. Warunki tu panujące nie sprzyjają rozwojowi życia, oj nie. Przez okno naszego statku widzieliśmy tylko góry, żwir i kamienie, żadnej roślinki, a nie wspomnę już o jakichkolwiek zwierzętach. Kilka minut póżniej przecieramy oczy ze zdumienia, bo widzimy oazę na pustyni. Zastanawiamy się, czy to czasem nie fata morgana, ale pytamy wokoło i kapitan odpowiada, że jest to miejsce naszej destynacji. Nasz statek zwalnia, przygotowuje się do lądowania, czujemy jedynie drobne turbulencje, ale wysiadamy cali i zdrowi. Udało się, trafiliśmy na Księżyc, choć my jesteśmy tu wieczorem (wszystko jest czerwone, budynki, ziemia) i wydaje nam się, że to jednak Mars, że pilot się pomylił i obrał kurs jednak na najbliższą planetę. Jeszcze tylko standardowe przywitanie ze Star Treka z miejscowymi (dłoń podniesiona do góry z charakterystycznym V zrobionym z palców) i możemy iść szukać naszych kabin do hibernacji. Na nieznanym dla nas terenie rozdzielamy się i jedna para wybiera się na poszukiwanie dla nas odpowiedniego miejsca. Oczywiście, głownym kryterium jest dla nas cena jednej kabiny do hibernacji. Po kilku minutach widzimy, że jest tu mnóstwo takich jak my, turystów. Co chwilkę przechadzają się koło nas ludzie z Europy, czy też ze Stanów Zjednoczonych, którzy ubrani w stroje lokalnych chcą tylko wyglądać jak ufoludki. Znajdujemy miejsce i rozkładamy nasze obozowisko. Następnego dnia udajemy się do lokalnego szamana władającego uniwersalnym językiem (angielskim) i wypożyczamy od niego bicykle napędzane siłą naszych mięśni. Szaman zaprzyjaźnia się z nami (tak nam się przynajmniej wydaje) i doradza nam chyba najtrudniejszy szlak na początek😕 Mówi:”jedźcie do Doliny Śmierci, tam jest bardzo fajnie, jak na początek”. Nawet przez myśl nam nie przeszło, że może być ciężko i zdecydowaliśmy, że tam pojedziemy, a wracając podjedziemy na Piedra del Coyote (pl. Noga kojota). Wsiedliśmy na nasze wehikuły i zaczeliśmy podróż, aż do momentu jak było tak dużo piasku, że mięśnie naszych nóg odmówiły współpracy… Widoki jednak w znacznej mierze rekompensowały nasze męki. Wokół przepiękne góry, które przeszły chyba przez każdy rodzaj wietrzenia. Jak się rozglądaliśmy to widzieliśmy cudownie rzeźbione przez czynniki przyrodnicze skały, nawet udało nam się zobaczyć kilka ogromnych wydm piaskowych. Z widzieliśmy grupę ludzi, którzy próbowali lokalnego sportu – sandboardingu. Nas nie zachwycił taki rodzaj zjeżdżania na desce i pozostaniemy zdecydowanie wierni tradycyjnemu sposobowi, czyli jazdy po śniegu☺ Oczywiście podczas naszej mini wyprawy w nieznane nie obyło się również bez poznania lokalnego psa przewodnika, który oprowadzał nas po nieznanej nam planecie. Szarik, czy też Burek pozostał z nami aż do powrotu do naszego obozowiska. Był tak beszczelny, że praktycznie wskakiwał pod koła jadących samochodów. Ale dość już o psie. Przez Dolinę Śmierci býło bardzo ciężko się przeprawić ze względu na piasek na drodze oraz silny wiatr wiejący nam prosto w twarz. Napotkani turyści idący z przeciwnej strony żałowali nas i zastanawiali się kto polecił nam tą trasę. Dosyć ostre podejście pod górę i już byliśmy na płaskim terenie i w końcu mogliśmy wykorzystać nasze bicykle. ‚W stronę Kojota’ krzykneliśmy. Teleportacja nie trwaĺa długo i za nim się obejrzeliśmy spoglądaliśmy na wyschniętą dolinę i czuliśmy, że jesteśmy innej planecie może Marsi.  Dodatkowo zachodzące Słońce rumieniło na czerwono kolor doliny, na którą spoglądaliśmy. Czerwona planeta choć odległa o miliony lat świetlnych była dla nas jak na wycìągnięcie ręki. Oczywiście zrobiliśmy z milion fotek, aby zapamiętać tę chwilę, kilka pozowanych zdjęć na Nodze Kojota i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszych kabin. Na następny dzień ponownie wizyta u lokalnego szamana i ruszyliśmy nad słone jeziora (laguny), by się wykompać i zobaczyć lokalne zwierzęta (flamingi).

Czas w San Pedro de Atacama minął nam, jak z bicza strzelił😐 Miejsce jest naprawdę bardzo urokliwe i warto je odwiedzić, by poczuć się jak my, jakbyśmy opuścili Ziemię i wylądowali na Księżycu, czy też na Marsie.

Ela&Kamil